W niedzielę większość ludzi odpoczywa, śpi ile wlezie, robi tylko to co musi, grunt to regeneracja i nabieranie sił przed kolejnym tygodniem. Od kiedy zaczęłam biegać, niedziela u mnie wygląda zupełnie inaczej. Wstaję tuż po drugim pianiu koguta, jem pożywne, ale lekkie śniadanko, najczęściej w postaci owsianki, wskakuję w ciuchy biegowe i lecę na trening.
Co niedzielę, o stałej już porze, grupa KGB (Koleżeńska Grupa Biegowa) pod czujnym okiem trenerki Doty, rozpoczyna trening. Aktualnie przygotowujemy się do 9 Półmaratonu Warszawskiego, którego patronem jest grupa PZU. Każdy niedzielny trening to kolejne nowe doświadczenia, nowe wyzwania, ale wciąż ta sama walka z samym sobą. Jest rozciąganie, o którym często zdarza mi się zapomnieć, gdy biegam sama, są skipy, podskoki i sprinty, których nie robię i podbiegi, których nie lubię. Bieganie w grupie jednak zobowiązuje, nie ma że się nie chce, każdy robi to co reszta, dlatego też uważam, że warto czasami potrenować w grupie, bynajmniej na początku. Pewne rzeczy, które wyniesiemy ze wspólnego biegania wejdą nam w krew i staną się nierozłącznym elementem naszych samotnych treningów.
Teraz trochę o piciu. Do tej pory ani na treningi ani na zawody nie zabierałam własnej wody. Na zawodach na dystansie 10 km i więcej znajdują się punkty żywieniowe i stacje z wodą, zazwyczaj umieszczone co 5 km i z tego korzystałam. Nie zawsze jednak mi to wystarczało. Im na dworze jest cieplej, tym bardziej się pocimy i odwadniamy, warto zastanowić się, czy taka ilość wody jaką „chlupniemy” przy stacji będzie dla nas wystarczająca. Dla jednych tak, dla innych nie. Korzystanie tylko i wyłącznie z punktów z wodą czy jedzeniem jest o tyle dobre, że nic nie musimy ze sobą taśtać. Niestety, jesteśmy tu skazani na korzystanie z tych dobrodziejstw w konkretnych miejscach. Czasami, szczególnie w upały „jeszcze tylko 5 km” staje się tymi „aż 5 km”. Jeśli między punktami zachce nam się pić, to jesteśmy w – brzydko powiedziawszy – czarnej d… Zamiast skupiać się na wyznaczonym tempie i biegu, myślimy tylko o wodzie, a i niekiedy do głowy zaczynają przychodzić różne myśli, łącznie z tymi, że mamy już dość i nie damy rady. A to chyba najgorsze, co może nas spotkać. Być może więc, dobrym rozwiązaniem jest wyposażenie się w pas biodrowy z bidonem. Postanowiłam to wypróbować.
Korzystałam z paska biodrowego z bidonem o pojemności 600 ml firmy Kalenji, dostępnych w Decathlonie.
zalety pasa biodrowego Kelenji:
- długi, regulowany pas
- praktyczna kieszonka zapinana na zamek, idealna do schowania ważnych rzeczy np. dowodu osobistego i karty bez których się nie ruszam. Nigdy nie wiadomo, kiedy będą potrzebne. Można tu też spokojnie schować żel energetyczny, jeśli używacie lub telefon
- głęboka i sztywna kieszonka do bidonu wraz ze specjalną gumką trzymającą bidon, dzięki czemu nam nie wypadnie
- spora pojemność bidonu bo aż 600 ml
- korzystna cena
wady:
- pas zapinany jest na kiepskiej jakości rzepy, które niszczą koszulkę (biegłam w technicznej)
- podczas biegu pas nieco podskakiwał (być może za słabo go ścisnęłam)
Pierwsze kilometry to przyzwyczajenie się do biegania z dodatkowym ładunkiem. Nie było jednak źle, przyzwyczaiłam się dość szybko. Im mniej wody w bidonie tym lżej, chociaż niektórych drażnić może odgłos ciągłego chlupotania wody (szczególnie mało przyjemne jest to podczas, gdy chce nam się siku. Odgłos przelewającej się wody potęguje potrzebę opróżnienia pęcherza). Jeśli jednak biegacie z słuchawkami i zagłuszającą muzyką, nie powinno to przeszkadzać.
Summa summarum POLECAM, bo: swoja woda to swoja woda, pijecie wtedy, kiedy czujecie potrzebę, jeśli podczas zawodów zaczną się w kłębić w głowie myśli, to przynajmniej nie z powodu braku wody.
Teraz krótko o metodzie Gallowaya. Każdy zawodnik startujący w zawodach biegowych chce dotrzeć do mety. Jedni chcą dobiec zajmując porządne miejsce w rankingu, inni chcą poprawić swoje życiówki, niekoniecznie stając na podium, a jeszcze inni po prostu chcą dobiec. Szczególnie dotyczy to debiutantów. Okazuje się, że nie trzeba bardzo szybko biegać, aby nie tylko dotrzeć do mety, ale i osiągnąć przy tym bardzo dobry czas. Pozwala na to metoda Gallowaya, która polega na przeplataniu biegu w stałym tempie z szybkim marszem, np. 3 minuty biegu w tempie x, a następnie szybki 1 minutowy marsz. I tak na przemian. Zasady tej jednak, trzymać się trzeba od samego startu, aż do mety. Tym sposobem, pokonać można nawet maraton nigdy wcześniej nie pokonawszy takiego dystansu.
Jedyny problem, jaki możemy mieć decydując się na bieg metodą Gallowaya, to problem psychiczny. Dlaczego? Ponieważ zanim my zaczniemy wyprzedzać innych, inni najpierw będą wyprzedzać nas. To jest dość trudne i większość z nas widząc, że tylu zawodników nas wyprzedza, zaczyna po prostu biec szybszym tempem (często takim, do którego nasz organizm nie jest przygotowany), co powoduje, że w pewnym momencie opadniemy z sił. A przecież w zawodach startujemy po to, by dotrzeć do mety, a nie po to, by odpaść w połowie. Bieganie metodą Gallowaya wymaga więc od nas konsekwencji w trzymaniu się ustalonego wcześniej planu – bieg w określonym tempie – szybki marsz w określonym czasie, znów bieg i znów marsz. Nieważne, że po kilku minutach biegu mamy siłę, tu po prostu musimy trzymać się zasady run-walk-run.
Powodzenia!
Co o tym myślisz?