Szary poranek, deszczowa noc i nieludzka pora jak na pobudkę w niedzielę. 6 rano, dryyyyn…Raz nóżka prawa, raz nóżka lewa, wstajemy, choć pierwsza myśl jest taka, by dzwonić do Kasi, że zostaję w domu…
Ciepła kawa, jogurt z bananem i domową granolą (przepis dla chętnych) stawiają mnie nieco na nogi, rozjaśniają umysł. Wbijam się w przygotowane poprzedniego wieczoru ciuchy, zapinam pas z numerem startowym, czapka z daszkiem na głowę, chusteczki higieniczne (obowiązkowo!) i telefon bach do kieszeni. No i kurtka, ciepła, puchowa, bo o godzinie 7 zimno jak cholera.
Samochodem parkujemy w niemal zupełnie pustym P&R , przechodzimy do zatłoczonej już stacji metra, gdzie tłumy biegaczy i kibiców czekają grzecznie na wagon zmierzający w kierunku centrum. Potem już tylko płyniemy wraz z innymi w okolice Stadionu Narodowego. Zarówno psychicznie jak i fizycznie czuję się bardzo dobrze, podobnie jak reszta podekscytowanych uczestników całego wydarzenia.
w drodze na metę, WOM 2016, fot. Joanna Schrade
Moja (i jak się szybko okazuje nie tylko moja) ogólna strefa komfortu zostaje jednak mocno zachwiana na dobre 35 minut przed startem, kiedy to zamykają depozyty. Oznacza to tylko tyle, że do czasu startu z własnej głupoty, przyjmujemy zimne chłosty od wiatru. Postanowienie na przyszłość – zawsze zabierać ze sobą folię termiczną, albo jak niektórzy, zwykły 120-litrowy worek na śmieci z uroczymi otworami na ręce.
Start obu biegów odbył się punktualnie – maratończycy w czerwonych koszulkach ruszyli w kierunku Wybrzeża Szczecińskiego, uczestnicy biegu Oshee na 10 km, odziani w koszulki białe, w kierunku przeciwnym, w stronę Wału Miedzeszyńskiego. Przed każdym biegiem, doświadczeni biegacze radzą, by nie zaczynać za szybko. W przypadku biegu na dychę, rada ta nabrała nowego znaczenia, gdyż przez pierwsze 600-800 m przez ogromny tłok, inaczej niż marszem się nie daje.
elita Orlen Warsaw Marathon 2016, fot. Joanna Schrade
Sama trasa biegu na dychę była jak dla mnie bardzo przyjemna i co najważniejsze płaska, żeby nie powiedzieć, idealna na wybieganie upragnionej życiówki, jeśli taki był kogoś cel. Na piątym kilometrze uśmiechnięci wolontariusze sprawnie rozdawali wodę i izotoniki, a jak zwykle fantastyczni kibice ciepło dopingowali na całej długości trasy. Dużym udogodnieniem dla uczestników, szczególnie tych, którzy nie biegli z zegarkiem było oznaczenie trasy co 1 km.
Raz nóżka prawa, raz nóżka lewa, tak samo jak rano, tylko zdecydowanie szybciej. I tak przez kolejne kilometry, aż do mety, która pojawiła się nie wiadomo kiedy. Piękne medale, chłodna przyjemna woda i jeszcze przyjemniejszy, bezalkoholowy Radler, a do tego ciepła kurtka przyniesiona z depozytów przez drugą Kasię – czy można chcieć więcej? Ja nie potrzebowałam już niczego!
W drodze do domu, z cudownymi nastrojami postanowiłyśmy pokibicować jeszcze maratończykom. Za punkt postoju wybrałyśmy sobie okolice 28 km. Nam do domu niedaleko, a maratończykom do mety jeszcze kawałek. Kaśka w swoim żywiole, darła się w niebogłosy zagrzewając do walki, ja z nieco mniejszą siłą głosu postawiłam na wypatrywanie znajomych i uwidacznianie ich na zdjęciach. Udaje się wypatrzeć Weronikę, Michała, Kasię, Dotę, Marcina, Gabi i Justynę, które tego dnia debiutowały.
W pewnej chwili młody chłopak, z wyraźnym niedomaganiem schodzi na pobocze. Mam wrażenie, że zaraz zemdleje. Podbiegamy do niego chcąc ustalić co się dzieje. Okazuje się, że chłopakowi zupełnie zablokowały się nogi, porusza się z ogromnym wysiłkiem, z ledwością udaje mu się usiąść. Być może coś jeszcze mu dolega, bo wygląda nieciekawie, jednak bariera językowa a później także i bełkot chłopaka uniemożliwiają poprawną komunikację. Odruchowo i jakby nie patrzeć bezmyślnie ściągamy swoje kurtki i zakładamy je na dygoczącego z zimna Belga, który ubrany w krótkie spodenki i równie krótką koszulkę z każdą chwilą czuje się i wygląda coraz gorzej. Po chwili dygocze już cała trójka. Tu kolejny raz tego dnia nie mogę sobie wybaczyć, że nie mam ze sobą folii termicznej (f…! dlaczego??). Karetka przyjeżdża po ponad 25 minutach, wraz z innymi pięcioma biegaczami na pokładzie. Chłopaka kładą na nosze, wypuszczają za to innego, któremu po prostu zabrakło już sił, a którego ma niebawem odebrać rodzina. Szkoda gościa, bo nie dotarł do mety, co być może było jego marzeniem, jednak karetka to nie taksówka! Takich, którzy przeliczyli się ze swoimi możliwościami było wielu, cwaniaków, którzy liczyli pewnie na szybką i darmową podwózkę także.
Po powrocie do domu mąż robi mi gorącą herbatę, a ja przez dobre 40 minut siedzę w gorącej wodzie w wannie, próbując się ogrzać. Wieczorem, w sklepie internetowym kupuję zapas folii, bo wiem już, że te niepozorne zawiniątko to obok sprawnego telefonu, jedne z obowiązkowych przedmiotów, które powinien przy sobie posiadać każdy szanujący siebie i innych biegacz.
Co o tym myślisz?