Po Warszawie, Białymstoku i Wrocławiu przyszedł czas na Gniezno – przedostatni krok ku zdobyciu tegorocznej Korony Półmaratonów Polskich. Przedostatni i jak się okazało najtrudniejszy.
Cóż mogę powiedzieć w wielkim skrócie – przybyłam (z nadzieją), zobaczyłam (w biegu), zwyciężyłam (nie tylko z dystansem)!
…
Kiedy 1 sierpnia doznałam kontuzji jaką było naderwanie mięśnia czworogłowego uda, start w Biegu Lechitów stał pod wielkim znakiem zapytania. W tej sytuacji rezygnacja z treningów przygotowujących mnie do biegu była oczywista. Ból nogi był na tyle dokuczliwy, że oprócz dodatkowo bolesnych masaży, całej tej fizykoterapii i pakietu zabiegów niewiele mogłam robić. Kondycyjnie byłam krok do przodu i cztery do tyłu… Kiedy po kilku tygodniach lekarz dał mi w końcu zielone światło, powróciłam na biegowe ścieżki, choć powrót ten daleki był od tego, jak wyglądały moje treningi wcześniej. Wolno bo wolno, ale do przodu i co najważniejsze – bez jakiegokolwiek bólu. To dało mi nadzieję, że może jednak nie powinnam rezygnować z Gniezna i spróbować, mimo iż robione przeze mnie, pokontuzyjne 5-cio km odcinki (i jeden 10-cio) były niczym w porównaniu z dystansem półmaratońskim, który mnie czekał.
W sobotę jedziemy do Poznania, tam 3 minuty na przesiadkę i pociąg do Gniezna. Krótka wizyta w hotelu i lecimy po pakiet. Na wypasie! – koszulka techniczna z długim rękawem, drewniana deska do krojenia, szklany kufel, mega butla izotoniku, piwo bez %, standardowo numer startowy i kilka ulotek. Ciężkie to jak jasny gwint, ale przyznam, że zawartość mega oryginalna.
pakiet startowy, 39 Bieg Lechitów, fot. Joanna Schrade
W niedzielę z centrum miasta, podstawione autobusy miejskie odwoziły nas do Małego Skansenu w Ostrowie Lednickim, gdzie wyznaczony był start. Miejsce urokliwe – wokół pola kukurydzy, drewniane chatki, czyste jezioro, cisza i spokój. Jedynie rozstawione liczne tojtojki zdradzały, że za chwilę coś będzie się tu działo.
Ostrów Lednicki, bez fotoszopa! fot. Joanna Schrade
Przed biegiem rozgrzewka, dla wielu intensywniejsza niż zwykle. Wszystko po to, by rozgrzać mięśnie i ciało, które chłostane było zewsząd mocnym i zimnym wiatrem. Oooooooooj wiało. Cholernie wiało! Jedni w bluzach i kurtkach, inni zupełnie nieprzygotowani na taką pogodę – w koszulkach na ramiączkach dygotali niczym wierzby na wietrze. My oryginalnie – w śpi(workach), czyt. 160-litrowych niebieskich worach na śmieci, z wyszarpaną palcami dziurą na głowę, wycyganionych z recepcji hotelu. Kolejny już raz okazały się one idealnym i zupełnie bezkosztowym dla nas rozwiązaniem, na dodatek jakże pożądanym przez tych, co trzęśli się z zimna.
nowe zastosowanie worków na śmieci, fot. Kasia B.
a kuku! schronienie przed wiatrem, fot. Joanna Schrade
Trasa wymagająca. Dwa widoczne podbiegi, pierwszy w okolicach 8 km, drugi tuż przed metą, na 21. Reszta trasy cały czas pod górkę, czego wprawdzie widać nie było, za to czuło się w nogach. Pogoda chciałoby się powiedzieć idealna – bez słońca, bez upałów. Wszystko byłoby super, gdyby nie mega mocny wiatr, który jak nie z prawej, to lewej, a jak nie z lewej to z przodu wiał z prędkością światła przez całe 21 km.
Kolejnym wyzwaniem dla mnie był… zapach. Jako, że niemal cała trasa przebiegała wokół wsi i pól, wszędzie jechało gnojówką i to tak intensywnie, że aż kręciło się w głowie, zresztą nie tylko mojej.
Pierwsze 10 km biegu ciągłego, reszta Galloway’em. Cel jeden – dotrzeć do mety w stanie nienaruszonym.
Meta na Placu św. Wojciecha u podnóża Katedry gnieźnieńskiej.
Z medalem na szyi i butelką wody mogłam odpocząć. Posiłek regeneracyjny w postaci pajdy chleba ze smalcem i niesamowicie pysznym ogórkiem kiszonym, do tego ciepła herbata dość szybko sprowadziły mnie do strefy komfortu. Na chętnych czekała też kiełbasa z grilla lub drożdżówka. Wszystko wydawane było niezwykle szybko i sprawnie, bez jakichkolwiek kolejek.
posiłek regeneracyjny, 39 Bieg Lechitów, fot. Joanna Schrade
Jedyne czego moim zdaniem zabrakło podczas tegorocznego Biegu Lechitów to folie na mecie chroniące przed wychłodzeniem.
Z tego miejsca gorąco dziękuję wszystkim wolontariuszom za Wasz poświęcony czas, za każdy kubek wody, za miłe słowa, za te kilka kroków, które biegliście z nami. Kibicom, szczególnie tym najmłodszym, przedszkolakom z Woźnik. Organizatorom za całokształt. Kaśce i Klaudii za wspólne kilometry! I mojej rodzinie, która wierzy we mnie zawsze, nawet wtedy, gdy ja przestaję wierzyć!
Co o tym myślisz?