Półmaraton Królewski. Kraków. Ostatni mój krok do zrealizowania tegorocznego postanowienia noworocznego – zdobycie Korony Półmaratonów Polskich 2016. Myślę, że nie ma bardziej idealnego miasta do ukoronowania swojego celu niż właśnie miasto smoka wawelskiego.
Kiedy w sobotnie przedpołudnie siedziałyśmy z Kaśką i Klaudią w pendolino popijając kawę, przyglądałam się wydrukowanej kartce z trasą biegu. O ile świadomość półmaratonu do przebiegnięcia jakoś szczególnie nie robi już na mnie wrażenia, tak widok ciągnącej się przez niemal pół miasta nitki tworzącej ponad 21 km trasę już tak. Zawsze wydaje mi się, że to znacznie dalej, niż być powinno!
w drodze do Krakowa, fot. Joanna Schrade
Po ponad dwóch godzinach z niewielkim hakiem Kraków przywitał nas pięknym słońcem. W drodze do hostelu, gdzie już czekał na nas Grzesiek zahaczyłyśmy o polecaną przez Klaudię Kocią Kawiarnię, gdzie wciągnęłyśmy przepyszne domowe ciasto i równie pyszną, kolejną kawę. Chwilę później wspólnie udaliśmy się do Tauron Areny, gdzie mieściło się biuro zawodów. Standardowa wycieczka po dość pokaźnym expo doprowadziła nas w końcu do stanowisk z pakietami. W jednym miejscu wydawany był worek z numerem startowym, ulotkami, rękawkami halfworn, kawałek dalej koszulki. Zamieszania nie było, najazdu Hunów i mega kolejek też nie, wszystko odbywało się szybko i sprawnie.
Kiedy każdemu z nas, niemalże w tej samej chwili, zaczęło burczeć w brzuchu, wiedzieliśmy, że czym prędzej trzeba znaleźć lokal z dobrym jedzeniem. Najbezpieczniejszym i sprawdzonym wariantem był w naszym przypadku oczywiście makaron lub pizza, żadnych eksperymentów. Po przeszukaniu netu udaliśmy się do rekomendowanej La Grande Mamma. Najedzeni, optymistycznie nastawieni na wyzwanie jakie czekało na nas kolejnego dnia wróciliśmy do hosteli. Sen przyszedł szybciej niż się spodziewałam, a ulewa która zerwała się nad ranem równie szybko postawiła mnie na nogi.
to, co biegacze lubią najbardziej, pizza włoska w La Grande Mamma, fot. Joanna Schrade
Szybka kawa na śniadanie, najzwyklejsza buła z dżemem i jazda w kierunku Tauron Areny, gdzie przewidziany był start (i meta zresztą także).
Pogoda tym razem nie dopisała. Po słońcu z dnia poprzedniego nie było ani śladu. Lało i wiało, temperatura w okolicach 6 stopni. No nic, trzeba będzie walczyć nie tylko z dystansem ale i siłami wyższymi.
Punktualnie o 11 wystartowała elita, ostatnia strefa, czyli najbardziej dla nas komfortowa jakieś 10 minut później. Bardzo trudnym momentem były dla mnie pierwsze minuty, kiedy musiałam pożegnać się ze swoim stylowym wdziankiem w postaci wora na śmieci, który bądź co bądź nieco chronił mnie przed kapryśną aurą i pod którym czułam się komfortowo.
Po pierwszym kilometrze ciało nieco się rozgrzało, o porzuconej wcześniej folii przestałam już myśleć. Po drugim kilometrze, nieustannie padający deszcz całkowicie przestał mi przeszkadzać. Do mniej więcej 15-tego kilometra biegło mi się całkiem przyjemnie, równym tempem poprzez najbardziej urokliwe ulice Krakowa. Zimna woda podawana przez równie zziębniętych, ale za to odzianych w pozytywną energię wolontariuszy przyjemnie orzeźwiała, choć w głowie zaczęła też pojawiać się chęć wypicia czegoś ciepłego.
Dopingujący kibice ustawieni w okolicach Rynku Głównego i tuż przed Wawelem zachęcali do tego, by dać z siebie jeszcze więcej, a potem… a potem przyszedł kryzys. Wiejący w twarz jeszcze silniej cholernie zimny wiatr sprawił, że uszło ze mnie powietrze i wyparował cały zapas energii. Choć ciało było porządnie rozgrzane, ręce miałam tak zmarznięte, że aż nie byłam w stanie chwycić kubka z wodą na następnym punkcie odżywczym. Pytałam samą siebie, dlaczego u licha nie wzięłam rękawiczek?! Kolejne kilometry dłużyły mi się przeokropnie. Towarzystwo Grześka i świadomość tego, że to już ostatni bieg do wymarzonej KPP pchały mnie do mety, choć zdecydowanie wolniej niż dotychczas.
Ostatnie 200 m biegłam niczym Usain Bolt. Po chwili pamiątkowy medal zawisł na mojej szyi.
medal 3. PKO Cracovia Półmaraton Królewski
Czy czuję się jakkolwiek zawiedziona? Absolutnie nie! Nie mam w sobie złości, poczucia bycia gorszą od innych tylko dlatego, że biegam wolniej i obstawiam tyły. Pewien mądry człowiek powiedział kiedyś: „możesz mieć cokolwiek zechcesz, ale nie możesz mieć wszystkiego”. Nie mam wyników, o które tylu zabiega, mam jednak coś znacznie cenniejszego. Nie czuję niedosytu, że mogłam zrobić coś lepiej. Przed żadnym z biegów nie stawiam sobie celów czasowych i pewnie dlatego też po żadnym z biegów nie czuję się rozczarowana. Czerpię radość z każdego przebytego kilometra, czuję przyjemność z każdego spotkania, możliwości pogawędki z nowo poznanymi osobami. Przybijając piątki z kibicami, szczególnie tymi najmłodszymi, którzy wpatrzeni są w nas, biegaczy jak w obrazek nie czuję, że tracę cenny czas, który mógłby się przełożyć na lepszy wynik na mecie. To są te chwile, które mnie uskrzydlają, które sprawiają, że chce mi się chcieć. Jedyną osobą z którą rywalizuję jestem ja sama. I tego chcę się trzymać!
Korona Półmaratonów Polskich
Jeśli ciekawią Cię relacje z innych półmaratonów w których brałam udział, zajrzyj tutaj
Co o tym myślisz?